Na waleta bez bileta

Jadł mózg owcy, pił arak w ciemnych zaułkach irańskich miast, zakochał się w perskich księżniczkach. Przeczytajcie wywiad z Konradem Malinowskim, 22-latkiem z Tomaszowa Lubelskiego, który świat przemierza autostopem

Ponoć jeszcze w gimnazjum pojechałeś do Azji?

– Jakoś w gimnazjum zachciało mi się zobaczyć Chiny. Miałem wtedy zaledwie 15 lat. To miał być mój pierwszy wyjazd za granicę, nie licząc krótkich wypadów na Ukrainę. Ale sam nie mogłem przecież tam pojechać. Namówiłem więc na lot starszego brata. Kupiliśmy za śmieszne pieniądze bilety, a rodzicom powiedzieliśmy, że lecimy na 3-tygodniowe kolonie do Hiszpanii. Tymczasem przez trzy tygodnie bujaliśmy się najtańszą klasą pociągów od Szanghaju, aż po Hong-Kong.

Ile kilometrów przejechałeś ostatnio autostopem?

 – Łącznie blisko 40 tysięcy kilometrów. W 2014 roku dwukrotnie wybrałem się na Bałkany, rok później do Kambodży, a w tym roku przez Bałkany, Turcję, Iran, Pakistan do Indii.

Która wyprawa była najtrudniejsza?

 – Ostatnia. I pod względem psychicznym i fizycznym. Fizycznym, bo na przełomie sierpnia i września było tak upalnie, że termometr nie schodził poniżej 40 stopni. Wielokrotnie maszerowałem o pustych kichach, bo nie zawsze jedzenie było pod ręką. Musiałem pokonać Beludżystan. To zachodnia prowincja Pakistanu, która graniczy z Afganistanem i Iranem. Istnieje tam realne ryzyko porwania dla okupu przez Talibów. Dostałem eskortę komandosa i jechałem jakieś 700 km pociągiem. To był najniebezpieczniejszy rejon w jakim kiedykolwiek byłem.

To właśnie z tej podróży znalazłem wpis na Twoim blogu: „W pociągu do Karaczi narżnąłem w gacie ze strachu przed Talibami”. Miałeś bliskie spotkanie z Talibami?

 – To był hardcore. W przedziale, który zajmowałem położyłem się spać na leżance u góry. Zasnąłem. Obudził mnie jeden z żołnierzy. Szarpnął mnie za kostkę u nogi, wycedził przez zęby: „Talibowie”. Przyznaję, miałem pełno w gaciach. „Jak to Talibowie?” – zapytałem go. Wyobrażałem sobie najgorsze. Wtedy do przedziału wszedł mój opiekun Gulzar. Pytam go „Co jest, dlaczego stoimy w miejscu?” A on: „Talibowie dowiedzieli się, że w pociągu jest Polak. Chcą cię porwać”. Nie wytrzymał jednak długo. Wybuchnął śmiechem. Nie było mi do śmiechu. Wiadomo, ludzie lubią żartować w każdej części świata, ale jeszcze nigdy nikt tak mnie nie wrobił.

Dużo w tym pociągu było turystów?

 – Byłem jedynym białasem.

Jak to jest być białasem w Azji?

 – Wiąże się z tym wiele korzyści, bo każdy taką osobę chce poznać. W Pakistanie białych ludzi jest naprawdę mało. To państwo cieszy się złą sławą w mediach, turyści tam rzadko zaglądają. A szkoda, bo żyją tam fantastyczni ludzie. Normą było, że każdy chciał się ze mną sfotografować. Tak było też w Iranie. Tam nie mają Facebooka, bo rząd go zablokował. Podobnie jak youtube.com i inne serwisy społecznościowe. Mają za to Instagram. I niemal cały czas byłem zaczepiany z prośbą „Mister foto, foto”. Nie odmawiałem. Oni fotografowali się ze mną, a ja fotografowałem ich.

Robili Ci zdjęcia, przyjmowali w domach, gościli, zapraszali na wesele, żyć nie umierać.

 – To naprawdę zdumiewające. Byłem na czterech weselach, dwóch w Turcji i dwóch w Iranie. W Polsce nie byłem na tylu weselach co tam przez trzy miesiące. Pierwsze weselisko, na którym wylądowałem było w tureckim Kurdystanie, tuż przy granicy z Iranem. Szedłem sobie późnym wieczorem po mieście i usłyszałem huczną muzykę. Poszedłem za głosem i doszedłem do miejsca, gdzie był wielki tłum. Było tam z tysiąc osób. Nagle, ktoś do mnie doskoczył. Powiedziałem, że jestem z Polski. Zaprowadzili mnie do sali weselnej. Posadzili przy długim stole. Dali kolację. Co chwilę podchodzili i się witali, chociaż nie potrafili mówić po angielsku. Doznałem od nich wiele serdeczności. 

A jak było na irańskim weselu?

 – Inaczej. Przede wszystkim w Turcji nie ma segregacji płciowej, a w Iranie jest bezwzględna. Na weselach w Iranie oddzielnie bawią się kobiety, oddzielnie mężczyźni. No i jeszcze w Iranie jest kategoryczny zakaz spożywania alkoholu. Można za to pójść za kratki lub dostać 99 batów. Trzeba z tym uważać. Chociaż nie powiem, w ciemnym zaułku, ze starszymi dżentelmeni piłem słodki, mocny bimber zwany arakiem.

Byłeś proszony na wesela, ale z tego, co piszesz sam miałeś wiele propozycji matrymonialnych.

 – Na początku zastanawiałem się nawet czy jestem dla nich atrakcyjny jako facet, czy tak się dzieje ze względu na moją wizę schengenowską. Później musiałem to jakoś zweryfikować. O tym może nie rozmawiajmy.

Podróżowałeś w koszulce z napisem „Polska” i orłem na piersiach. Przedstawiałeś się, że jesteś z Polski. Kojarzyli w ogóle nasz kraj?

 – Czasami kojarzyli, czasami nie. Dla nich byłem przede wszystkim człowiekiem Zachodu. Kimś kto jest wolny, może podróżować na własną rękę, gdzie chce. W ich krajach to nie jest łatwe, bo ich rządy robią wszystko, aby utrudnić obywatelom kontakt z krajami zachodnimi. Miałem taką sytuację w Iranie, że zaczepił mnie Pakistańczyk. Okazało się, że uczył programowania na Politechnice Poznańskiej. Mówił, że podszedł do mnie, bo zobaczył koszulkę z polskim orłem. Dzięki tej koszulce nawiązałem wiele ciekawych rozmów i znajomości. A wracając do Iranu. Polskę najbardziej kojarzą tam z siatkówką. Reprezentacje Polski i Iranu wiele razy grały przeciw sobie na turniejach. Irańczycy pamiętają, że wiele razy dostawali od nas łomot. Tam siatkówka jest tak popularna, jak u nas piłka nożna. Gra się w nią niemal wszędzie.

Gdzie chciałbyś jeszcze raz wrócić?

 – Na pewno do Iranu. Nawiązałem tam też wiele świetnych znajomości. Ciężko byłoby mi pomyśleć, że tych ludzi więcej nie zobaczę. Chciałbym też jeszcze raz zobaczyć Pakistan, bo przez ten kraj tylko przejechałem. Chętnie poznałby go bliżej.  

Porozmawiajmy o kulinariach. Po egzotycznych wojażach pewnie inaczej spoglądasz na pająki i insekty?

 – W podróży autostopowicz nie może być wybredny, bo podróżuje z totalnie małym budżetem i je jak najtaniej. W krajach muzułmańskich przeważnie jadłem kebaby, ale nie takie jak w Polsce, w bułce. Prawdziwe z baraniny, podawane na szpikulcach z masą przypraw, górą ryżu i sałatek. Mięso przyprawione przeróżnymi przyprawami ma tak specyficzny smak, że raczej nie ma możliwości, aby podrobić go w Europie.

To jadłeś pająka czy nie?

 – Podczas pierwszej podróży. W Kambodży zjadłem ich chyba z pięć.

Odwłok czy nóżka lepsza?

 – Ciężko powiedzieć. Zależy co sobie w głowie człowiek wyobraża. Jak sobie pomyśli, że w tym odwłoku jest kał oraz jaja i ten odwłok tryska żółtą mazią to niekoniecznie jest to apetyczne. Szczerze przyznam, że ten odwłok był soczysty, dla mnie smaczniejszy.

A podczas wyprawy do Indii posmakowałeś jakiś rarytasów?

 – Jadłem gotowany mózg owcy. To była po prostu masakra. Potrawa po irańsku nazywa się kale pacze i nawet niektórzy Irańczycy mają opory, aby ją zjeść. Bardzo kontrowersyjny specjał. Mężczyzna, u którego nocowałem zabrał mnie na śniadanie. Kucharz wyciągał z wielkiego gara ugotowaną głowę owcy z oczami. Dał nam odpowiednie części, czyli skórę oraz mózg. To jedzenie jest tak oleiste i tak ciężkostrawne, że wystarczy kilka kęsów, aby się nasycić.

Pałaszowałeś ze smakiem?

 – Miałem odruchy wymiotne i nie dlatego, że wyobrażałam sobie, że to jest mózg, ale z powodu ciężkostrawności tej potrawy. To była hardcorowy specjał. O wiele gorszy niż te wszystkie karaluchy pająki, jedwabniki, które jadłem. Trzeba mieć naprawdę twardą wątrobę, aby to zjeść.

Wątrobę to chyba poczułeś, przejeżdżając przez Rosję podczas podróży do Kambodży.

 – Ja w zasadzie już w Polsce poczułem, że mam ten organ, tu go trenuję, ale rzeczywiście w Rosji wódką poją i to dość mocno. A szczególnie jeśli się jest otwartym człowiekiem, to nie sposób tego uniknąć. W Rosji jest czymś normalnym, że jak zatrzymujesz stopa, zabierają cię do swojego domu. Poją wódką, dają pierogi, przenocują i odwiozą z powrotem na wlotówkę. To cali Rosjanie, słowiańskie dusze.

Obliczyłeś iloma pojazdami pokonałeś 40 tysięcy kilometrów?

 – Myślę, że będzie tego kilkaset. Oczywiście najwięcej samochodów osobowych, sporo ciężarówek i pickupów. Jechałem na stopa furmanką, motocyklem, a nawet na taczce. Bierze się to, co się zatrzyma.

Nazwałeś swój fanpage „Na waleta bez bileta”, ale tak bez biletów i pieniędzy to się chyba nie da podróżować?

 – Wszystko zależy, jakie mamy podejście i wymagania. Czego oczekujemy, z czego możemy zrezygnować w podróży. Uważam, że bez pieniędzy nie da się podróżować, choć są ludzie, którzy twierdzą, że tak robią. Tyle tylko, że oni używają pieniędzy nie swoich, ale innych ludzi. To nigdy nie jest podróż za darmo, bo ktoś musi dać talerz z zupą, podwieźć i tak dalej, czyli za to zapłacić. Trzeba też opłacić różne wizy i pozwolenia. Można jednak ograniczyć koszty podróży w znacznym stopniu, śpiąc w namiotach, stołować się w marketach, korzystać z freeganizmu, czyli jeść produkty, które markety wyrzucają do specjalnych kontenerów, bo kończy się termin ich przydatności do spożycia. Nie korzystałem z tego sposobu, bo tam gdzie byłem nie było marketów. Znam jednak autostopowiczów, którzy tak podróżują.

Trzy główne rady jakie dałbyś swoim naśladowcom.

 – Mieć zawsze banana na twarzy, być mega otwartym do ludzi i niczym się nie przejmować. Wszystko w życiu się ułoży.

Swoją podróże relacjonowałeś na bieżąco na Facebooku. Stronę polubiło blisko 15 tys. osób. To już jakiś potencjał marketingowy. Zamierzasz z tego korzystać?

 – Od początku przyjąłem, że wyprawy relacjonuję z czystej pasji. Nie zgadzałem się na propozycje sponsoringu, choć takie miałem. To wiązałoby się z pewnymi zobowiązaniami. Ja chciałem mieć totalną wolność, robić to, co chcę. Teraz skupiam się na wydaniu pierwszej książki, która ukaże się w kwietniu. Jej wydawcą będzie wydawnictwo „Poznaj Świat” Wojciecha Cejrowskiego. Piszę kolejną książkę z ostatniej wyprawy. Jeśli publikacje spodobają się czytelnikom, to kto wie, może uda się z pasji zrobić źródło dochodu. Nie ma nic lepszego na świecie niż robić to, co się lubi i z tego się utrzymywać.

Gdzie wyruszasz w przyszłym roku?

 – Jestem na trzecim roku zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim. Muszę obronić pracę. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Wtedy będę mógł pojechać w podróż bez żadnych ograniczeń z tyłu głowy, że muszę być w październiku w Polsce, bo zaczynam zajęcia na uczelni. Będę mógł zrealizować wszystkie tematy i pomysły, które przychodzą mi do głowy, a jest ich wiele. Następna podróż na pewno będzie niepodobna do poprzednich. Nie ujawnię na razie gdzie się wybieram.

Rozmawiał Robert Horbaczewski

źr. Kronika Tygodnia