Co do "prawicowych" publicystów, to mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Otóż mesjanizm, romantyzm, umiłowanie tradycji powstańczej - zawsze było w Polsce domeną lewicy. Nasze powstania bardzo krytycznie oceniały zaś oba nurty prawicy - zarówno konserwatywny, jak i endecki. Dopiero w III RP, to co nazywa się w tym kraju "prawicą" zaadoptowało te lewicowe idee jako swoje. Ja czuję się spadkobiercą klasycznej polskiej prawicy, wywodzącej się ze szkoły historycznej Stańczyków, która opowiadała się za kierowaniem się w polityce chłodną kalkulacją, a nie uczuciami i emocjami. Podobnie jak ci ludzie, uważam, że nasze porażki nie czynią nas wcale silniejszymi. Czynią nas słabszymi. Podobnie jak oni krytycznie podchodzę do powstań narodowych, które pogarszały, a nie polepszały sytuację Polaków. W takim układzie moich adwersarzy nazwałbym więc raczej lewicowymi. Teraz co do słów Dawida Wildsteina. Nie on jeden uważa, że nie wolno nam dyskutować o naszej historii i krytykować naszych błędów bo „skorzystają na tym Rosjanie czy Niemcy”. Inni uważają, że skorzystają na tym nieprzychylni nam nowojorscy Żydzi czy "Gazeta Wyborcza". Podobne podejście to absurd. Bo ani Rosjanie, ani Niemcy, ani Żydzi, ani "Gazeta Wyborcza" nie mogą nam wyznaczać granic dyskusji o naszych własnych dziejach. Jest wręcz przeciwnie. Musimy się na temat historii spierać i debatować, aby wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. A nie automatycznie sławić wszystko, co zrobili nasi przodkowie. Naprawdę, nie ma żadnego powodu, żeby być dumnym z tego, że byliśmy bici w kolejnych powstaniach.
Generał Władysław Anders używał jeszcze ostrzejszych słów. Gdy dowiedział się, że Komenda Główna AK wywołała Powstanie powiedział, że to zbrodnia i że "Bora" należy postawić przed sądem. Pobóg-Malinowski pisał o "odmętach szaleństwa", w które dowództwo AK wciągnęło swoich żołnierzy. W mojej książce tytułowy "obłęd” ma trzy odsłony. Pierwszą z nich jest akcja "Burza". Nigdy wcześniej w naszych dziejach nie wydano tak absurdalnych rozkazów. W nocy z 3 na 4 stycznia 1944 roku rozpoczął się kolejny najazd bolszewicki na Polskę i każdy rozsądnie myślący człowiek, musiał rozumieć, że Sowiety wkraczają na nasze terytorium, ze złymi zamiarami. Stalin wcale nie ukrywał, że jego celem jest ujarzmienie i podbicie Polski. Jak zareagowało na to dowództwo Armii Krajowej? Wydało swoim dzielnym żołnierzom rozkaz pomagania wkraczającym bolszewikom, pomagania im w zdobywaniu Polski. Z niewiadomych przyczyn uznano, że Sowiety nie są wrogiem, ale "sojusznikiem naszych sojuszników". To była straszliwa tragedia, zadenuncjowano bowiem w ten sposób własne wojsko przed NKWD. Bolszewicy nie mogli uwierzyć własnemu szczęściu. Niemcy nie byli w stanie przez pięć lat zniszczyć Polskiego Państwa Podziemnego, a teraz Sowiety zrobiły to z marszu. Trudno się dziwić, bo cała ta struktura się przed nimi zdekonspirowała. Oczywiście Stalin nie potrzebował żadnej pomocy AK i nasze oddziały zostały rozbite. Oficerowie zamordowani lub wywiezieni w nieznane, żołnierze w najlepszym przypadku wcieleni do armii Berlinga. Wydanie rozkazu do "Burzy" było więc samobójczym szaleństwem.
http://wiadomosci.dziennik.pl/historia/ ... zmowa.html